bofzin:

Komiksy, fraszki i inne rysunki.

wtorek, 1 maja 2012

Schmalkalden - moje miasto

WYŻSZA SZKOŁA ZARZĄDZANIA I MARKETINGU
W SOCHACZEWIE
Wydział Zarządzania i Marketingu
Łukasz Kuciński
Numer albumu 2816

Erasmusi Dwa, czyli krótka i pobieżna opowieść o urokach studiowania w Schmalkladen Fachhochschule.
Suplement do Pracy Licencjackiej
Łukasza Kucińskiego
Sochaczew 2008


Prolog.


Na początku pragnę zaznaczyć, że sam dla siebie jestem Promotorem mojego własnego Suplementu do Licencjata traktującego o schmalkaldeńskich sprawach. A żeby było ciekawiej Suplementowi na imię: „Erasmusi Dwa”. Po pierwsze stanowi on więc uzupełnienie relacji z wyjazdu w ramach Programu Erasmus, która za moją sprawką została umieszczona na uczelnianym Forum w Necie. Po drugie zaś, i przede wszystkim stanowi on naturalną kontynuację mojej Pracy Licencjackiej pod kierunkiem prof. J. Krupy.
Właściwie siedzę tu nad białą kartką. Zupełnie białą. Początek zawsze wygląda tak samo. Masz przed sobą Tabula Rasę a Twoim zadaniem jest na niej rzeźbić. Reguła brzmi zawsze tak samo: „Wszystko zależy od Ciebie. Możesz oddać się pikantnym szczegółom, lub pozostać na ogólnikach. To Twoja >>broszka<<. Przypomnij sobie znów napis wyryty na Aurynie: Czyń to, czego pragniesz”.
Ogarniam teraz myślami wszystkich ludzi z którymi miałem zaszczyt dzielić część drogi mego życia w Schmalkalden przez rok. Plan był zresztą bardzo prosty do samego początku: jadę za granicę na dwa semestry, zostaję na niemieckiej ziemi jeden pełny rok akademicki, zdobywam komplet punktów, a potem wracam do kraju, bronię Licencjata i zaczynam studia magisterskie.
Wszystkich zainteresowanych moim Suplementem muszę wyjaśnić obsuwę w terminie publikacji. Musiał minąć pewien czas; musiałem napisać kilkaset maili; dokończyć pracę dyplomową i pobawić się trochę Internetem w Polsce (kradzione pliki), by na powrót przyzwyczaić się do polskiej klawiatury. Niemiecka wygląda trochę inaczej. Robiło to naprawdę duży problem na początku, ponieważ nie mogłem przestawić „Zet`a” z „Yk`iem”, a potem pisałem nie patrząc zbytnio na klawiaturę, bo jestem osobą, która na kompie pisze dość dużo i ma w głowie zakodowane gdzie jaki klawisz leży. Jednak by przyzwyczaić się na nowo potrzebowałem trochę czasu.
A więc jedziemy od początku.
No właśnie tylko gdzie tu w tym chaosie początek? Od czego zacząć moją relację? Od jakiego wydarzenia? Czy było jakieś kluczowe wydarzenie podczas wyjazdu? Były ich tysiące! Wzrokiem trudno wszystko ogarnąć. Z każdą sekundą i każdym krokiem można się było uczyć czegoś nowego.
Może najlepiej będzie zacząć od końca. Bo pierwszą rzeczą jaką zrobiłem po powrocie do kraju była impreza z polskimi Przyjaciółmi. Spotkaliśmy się razem, wypiliśmy kilka piw, a potem Król Pakietu nie kazał didżejowi długo czekać za konsoletą na pierwszy taniec. Miałem też okazję aby spojrzeć wszystkim znajomym prosto w oczy. To ważne. Łukasza Kucińskiego od zawsze obrazowały słowa: „obserwuję od kamienia strony”, albo „obserwuję spod otwartych powiek”. Ale teraz do tych wszystkich określeń należałoby dodać: „obserwuję będąc w akcji, w działaniu”, „jestem eksperymentatorem, robię doświadczenia, dobrze gram”. Ot, po prostu wtapiam się w tło i obserwuję wszystko. Notuję w świadomości. To ważne rozpoznawać. Mowa ciała, ruch rąk, oczy – zwierciadło duszy i coś czego się Szanowny Czytelniku nie spodziewasz. Czyżbym zrobił obrót o 360 stopni za granicami kraju ojczystego? Tak! Ponieważ uważam, że jeżeli tylko istnieje jakiś stereotyp, to należy zrobić wszystko, aby go złamać. Aby wbić go w ziemię, uprzednio pozbawiwszy głowy. Ot tak, dla zabawy. Ja zawsze lubowałem się w zabijaniu monotonii. Zawsze dziwiło mnie, że wiele ludzi wybiera drogę na skróty i korzysta z podstawionego przez pokolenia szablonu. Czyżbym się mylił? (To retoryczne pytanie Szanowni Czytelnicy, nie musicie odpowiadać). A potem w kraju była druga impreza i trzecia. Aż wreszcie wylądowałem na Weselu i Poprawinach, mając okazję przetańczyć dwie noce.
Cóż napisać więcej we wstępie? Cóż zawrzeć między wierszami? Jestem facetem. Jestem prostolinijny. Po prostu typowy: „od”-„do”. Gray o tym pisał w swoich bestsellerach o Wenusjankach i Marsjanach. Nie mogę sobie tu pozwolić na dwuznaczność. Ale uwielbiać będę pasjami mieszać style w moim własnym niepowtarzalnym, który nasz Szanowny Rektor nazywa: „Lekkim piórem” (zresztą nie tylko On). Mogę Wam pisać z bluzgami, ale mogę również i bez. Mam w tym pełną swobodę. Ale jedną rzecz przebijać tu będzie znacząco: strumień świadomości. Mój strumień. Dlatego nie dziwcie się konwencji. Zostawcie zdziwienie na boku, usiądźcie wygodnie w fotelach przed kompami, rozluźnijcie się... i zapnijcie pasy. Jeeeeeeeee-dzie-my!

Część teoretyczna... już zjedzona na śniadanie

Uprzejmie informuję, że niestety wczoraj część teoretyczna została przeze mnie zjedzona na śniadanie. W związku z tym cała konwencja schematu pracy nie może przebiegać zwykłymi torami: „Wstęp – Rozwinięcie – Zakończenie”, ani też: „Wstęp – Część Teoretyczna – Część Praktyczna – Zakończenie”. Postanowiłem obrać tu własną konwencję. Nie będzie więc tu miejsca na bronienie też. Raczej na ich obalanie. Tłumacząc strukturę scenerii Suplementu powiem tylko tyle, że trudno byłoby przedstawić wszystkie wydarzenia w chronologicznym porządku. Zresztą po co? To nie pamiętnik, a wydarzenia rozgrywały się w dość rozległym horyzoncie czasowym. Przechadzając się po stronicach Suplementu będziecie mogli dojść do wniosku, że nie opisuję tu wszystkich wydarzeń. Moją ambicją nie było stworzenie czterotomowej Encyklopedii Schmalkalden. Nie jest to też esencja zdarzeń i ich następstw. Może lepiej będzie nazwać to małym kosmosikiem pod kontrolą. Można byłoby oczywiście przedstawić wszystko przy linijce. Można byłoby. Ale po co? Spójrzcie na niebo nocą, na gwiazdy. Każda z ich świeci innym blaskiem. Każda zbudowana jest z innej materii. Ponownie każda może być potencjalnie siedliskiem dla jakichś form życia. No właśnie.

Miasteczko Schmalkalden

Samo miasto nie jest większe od Sochaczewa. Ale ma swój klimat i urok. Odnowione i zadbane. Dosłownie każdego dnia przyciąga swym urokiem turystów. Wychodząc na zakupy do Kauflandu spostrzegałem w centralnej części miasta grupki osób (przeważnie starszych) oprowadzanych przez rozgadanego przewodnika i robiących zdjęcia. Samo miasto reklamuje się na witaczach jako „Miasto Uczelni i Stare Miasto”. I to prawda. Te dwie atrakcje są głównymi w tym miejscu. Czy to dobrze, czy źle? Różnie na to można patrzeć. Z jednej strony wachlarz atrakcji jest ograniczony, przez wielkość miasta. Na pierwszy rzut oka: mały Stadt w którym nic się nie dzieje. Nie mają kradzieży, włamań ani nawet zabójstw. Nie wiem czym się tam policja zajmuje. Po zmroku nie widuje się jak w Polsce pijanych typków, którzy skłonni by byli do zaczepki. Nawet światła w oknach pogaszone są w nocy. Jest cicho. Schmalkalden śpi. Wszyscy pozamykani szczelnie w swoich domach. Tak wygląda miasto nocą. Jeśli spotkasz kogoś na ulicy – możesz być pewien, że to obcokrajowiec.
Z drugiej strony wielkość miasteczka jest jego plusem. Nic nie przeszkadza błyszczącymi atrakcjami i można się skupić na nauce albo na imprezach, których w studenckiej, międzynarodowej braci nie brakuje. Każdy może wybrać to co mu odpowiada. Szczególnie ciekawie jest jak ma się wielu Przyjaciół, z których każdy w wolnej chwili wymyśla coś innego i zachęca Cię do udziału. Dlatego w Schmalkladen się nie nudziłem ani dnia.
Architektura jest specyficzna. Mam na zdjęciach wszystkie zakątki tego miasta. Niejeden dzień spędziłem żeby obfotografować wszystkie detale. Nawet kołatkę do drzwi! Pomocny był w tym rower, ponieważ wtedy mogłem szybko się poruszać z miejsca na miejsce. To miasto mi się podoba. Jest małe, naprawdę małe, mieszkając tam przez rok zauważyłem, że na ulicach mijam wciąż te same twarze. Ale przede wszystkim ma swój urok i długą historię.
A propos historii. W legendarnych mrokach historii miasto jawi się jako miejsce wizyty Króla Artura i Rycerzy Okrągłego Stołu. Legendarny król miał tedy rzekomo przechodzić wraz ze swą świtą i zostawić tu jednego ze swych rycerzy – Iwien`a – oraz swą złotą koronę. Korona ponoć była czarodziejska i można było z niej zeskrobywać bez końca złoto. Jeden z budynków w centrum „Zur Korone” bierze swą nazwę właśnie od faktu iż zostało wybudowane za złoto z korony. Znajduje się tu też Zamek zwany Wilhelmsburg, czyli Wilhelmią Górą, albo Górą Wilhelma. Zameczek jest całkiem niepozorny. Bardzo ładnie i z klasą odrestaurowany, jak całe miasto. Odbywają się na jego dziedzińcu różne imprezy, także te związane z Uczelnią. Ale najbardziej mnie w nim zaskoczyło wnętrze, bowiem środek kryje w sobie potężne muzeum. Z różnymi eksponatami. Są czasy świetności zamku, jest sala audiowizualna, w której wyświetlany jest trójwymiarowy film o rycerzu Iwin`ie, są szaty, zbroje, broń, szafy i wiele różnych ciekawych eksponatów. Poza tym jest też wewnętrzny kościółek oraz kuchnia rycerska. W podziemiach stoi rekonstrukcja sali z legendą o Rycerzu Iwin`ie. Gdy się przejdzie całość nie można uwierzyć, że to wszystko krył w sobie tak niepozorny zameczek. Jako pierwszorzędny złodziej wyniosłem stamtąd całe muzeum na zdjęciach.
Mówiąc o mieście nie można zapomnieć o jego promocji. Tutaj naprawdę wiele miast Polski, w tym i Sochaczew może się schować w ciemny kont. Miasteczko jest takie małe, a jednak rodzaj używanych metod promocji może imponować. Ma się wrażenie, że oni wydają na to naprawdę duże pieniądze. Czy prawidłowo, czy też błędnie – tego nie wiem. Ale efekt działa w formie wspomnianych wyżej grupek turystów i niewątpliwie wpływów do kasy miejskiej z hoteli i sklepików.
Różnorodność piekarni i sklepików tak innych od tych w Polsce, nawet zabunkrowanych gdzieś na uboczu; gdzie starsza pani podaje Ci ciepłe bułeczki, a Ty w jej uśmiechu wyczuwasz, iż domyśla się ona o tym, że przyjechałeś tu zza granicy.
Mamy tu tez klika różnych kościołów, z których każdy prezentuje jakiś inny odłam religijny. Katolicy są tu w mniejszości. Religią panująca jest tu, podobnie jak w całej Turyngii Protestantyzm. W centrum, naokoło dawnego placu targowego witają nas prócz budynku poczty, ratusza miejskiego również duży kościół związany jak kilka innych budowli w mieście z postacią Marcina Lutra. Są tu też tablice upamiętniające innych reformatorów. Wystarczy rozejrzeć się po mieście. Najlepiej z przewodnikiem, który od razu (czasem nawet po polsku) opowie nam historie miasta i pokieruje w inne części.
O tak malutkim miasteczku można napisać naprawdę wiele, ale nie to jest celem mojej pracy. Jeśli mówimy o Schmalkalden, to na uwagę zasługuje też sam teren kampusu. Pisałem o nim w Licencjacie, ale warto tu ponownie rzucić kilka faktów. Wszystkie budynki Uczelni rozciągają się na rozległym terenie. Urządzonym naprawdę z głową i nowoczesnym gustem. Nawet sam plac jest tak zaprojektowany, aby do studzienek ściekała z niego woda. Posiada dodatkowo specjalne wypustki otwierane gdy trzeba rozłożyć namiot, albo scenę. Na główną uwagę zasługuje jednak nowoczesna architektura. Szczególnie dobrze widać to na przykładzie Budynku H i Biblioteki. Obydwie budowle mają szklane szyby, jak u Żeromskiego w Przedwiośniu „szklane domy”. Zaskakuje wnętrze. Ściany błyszczą gołym betonem albo małymi, równo poukładanymi cegiełkami. Wszystko na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie jakby niewykończonego, bez tynków, kolorów na ścianach. Dopiero po jakimś czasie do głowy przychodzi myśl, że to zabieg celowy. Szary kolor betonu, brąz cegieł i połysk metali mają swoje specjalne znaczenie. Pozwalają się lepiej skupić na nauce. Zauważyłem to na przykładzie tablicy, gdy patrzyłem na to co pisze wykładowca, kolor z boku zdawał się nie przyciągać, żadnej uwagi i wzrok ponownie skupiał się na tablicy nie znajdując niczego ciekawego. Jednym słowem, kolory nie rozpraszają. Jeśli w głowie masz kolorowo i przychodzisz na zajęcia z humorem, bo wiesz, że spotkasz tam masę znajomych, to nawet szare mury nie przeszkadzają. Dużo też można napisać o bibliotece, po której nie raz przechadzałem się ot tak po prostu, żeby pochodzić w tak ciekawym i oryginalnie urządzonym miejscu. Nawet sztuczny stawek i ławeczki na mostku urządzili dla studentów. Co tu dużo mówić: biblioteka jest jednym z moich ulubionych budynków u całym Schmalkladen – i to wcale nie dlatego, że lubię czytać ksiązki. Cały kampus jest bardzo ciekawy i praktyczny, w nocy pięknie oświetlony. A orientację ułatwiają podświetlane mapy postawione w kilku miejscach.
Miasteczko położone jest na górzystym terenie. Praktycznie już po pięciu minutach drogi od Fachhochschule można rozkoszować się górskim krajobrazem. To dobra wiadomość dla wszystkich, którzy lubią spacerować po górach. Jest tez odpowiednia dawka lasów, z Leśnym Duchem, czyli Dollmargeist`em., do którego od kilometrów wiodą znaki; a którego przez przypadek przegapiłbym w lesie. Przykład na to jak Niemcy dbają o każdy szczególik. Nawet w lesie. Jest też Katzenstain, do którego jakoś nie mogłem dotrzeć.
Będąc w Schmalkladen nie można przegapić muzeum Neuehutte. Prezentuje ono oryginalne narzędzia służące do obróbki metalu i przede wszystkim wielki piec służący do wytopu metali. Byłem zaskoczony, gdy chodząc po terenie muzeum za darmo mogłem oglądać eksponaty, które wystawione na dworzu nie były pilnowane przez nikogo.
Prócz samego Schmalaklden w okolicy są tez inne miejscowości. Warto przejechać się na rowerze choćby do Floh Seiligental, gdzie czeka na nas urokliwe Bergsee. Uwaga na orientację w terenie!

The Dormitory, Studentenwohnheim
Internat, Bursa, Akademik, Dormitorium. Różnie zwać można. To jest to miejsce w którym mieszkają studenci Fachhochschule-Schmalkalden. Zarówno rodzimi, niemieccy, jak i zagraniczni. W całym mieście są to łącznie cztery budynki.
W ogólnej naturze nie mam tu żadnych zastrzeżeń... poza wyjątkiem jednego z powodu, którego nie raz zdarzyło się przekląć Niemców (ale nie wszystkich, tylko tych, którzy to wymyślili, zaprojektowali i pozwolili temu działać w takiej formie). Chodzi tu mianowicie o dyskotekę. Nie mam nic przeciwko niej samej w sobie, bo sam lubię się dobrze bawić. Ale fakt, że usytuowana była dosłownie pod moją podłogą. A co znamienne: na piętrze nad dyskoteką i kilku wyżej, gdzie słychać było hałas muzyki lokowani byli obcokrajowcy, czyli tak zwani International`e. Jakoś się niemiecka administracja nie kwapiła, żeby niesprzyjające warunki dać swoim ziomkom, tylko akurat gościom, których podejmują w swym niemieckim kraju związkowym.
Ale w tym miejscu moje skargi (complaints) na niemiecki „flat” się kończą. W porównaniu z niektórymi polskimi akademikami (dla przykładu: Uniwersytetu Łódzkiego) te niemieckie prezentują się jako czterogwiazdkowy hotel (w zależności od tego z kim przyjdzie Ci mieszkać). Standardowe mieszkanie to trzy osobne pokoje zamykane na klucze. Wspólny dla lokatorów jest tylko korytarz z kuchnią (piec, palniki elektryczne, szafki) i łazienka. W całym budynku to wszystko jest do siebie zbliżone wyglądem. Przed oddaniem kluczy wszystko jest sprawdzane, a ewentualne szkody są pokrywane z kieszeni opuszczających dormitorium lokatorów.
Tutaj muszę pochwalić niemiecki zamysł, bo wszedłem do sterylnie czystego mieszkania i dlatego czyste również chciałem przekazać następnym mieszkającym w tym samym miejscu po mnie.
Ponadto w Dormitorium na parterze znajduje się Siłownia, czyli Kraftraum. Tutaj mężczyźni mogą rozwijać swoją tężyznę; albo ćwiczyć aparat fotograficzny. Kobiet tam jakoś wiele nie spostrzegłem. Poza tym czynny też jest pokój, który służy za przechowalnię do małych dzieci, których rodzice studiują w FH. Co dzień witał mnie kolorowy napis i baloniki, a czasem, przez otwarte drzwi dziecinnie urządzone wnętrze. Ale ze względu na mój obecny bezdzietny stan rozpisywać się na temat tego pokoju nie będę wiele.

Imprezy Schmalkladeńskie
Daję tu nowy tytuł, ponieważ różnią się one zakresem i wielkością od tych które organizowaliśmy we własnych mieszkaniach. Dla przykładu można podać Schmalympics, czyli Olimpiadę Schmalkaldeńską, na której zawodnicy startują w wielu konkurencjach, zwykłych: takich jak jazda na rowerze czy pływanie i niecodziennych jak Beerathlon, czyli bieg czteroosobowych zespołów z boksem piwa. Jest to dobry przykład na wielką imprezę w małym mieście, przyjeżdżają gazety, telewizja – wszystko się kręci. A ile przy tym nocnej zabawy! Generalnie rzecz biorąc to były trzy noce z rzędu wyjęte z kalendarza i człowiek przychodził zmęczony na zajęcia. Ale było warto. Ze wszech miar było warto. I warto było również wykupić wstęp od razu na wszystkie dni tej imprezy. Nakręcić filmy nocne (mocne!).
Wyżej podałem przykład imprezy, która odbywała się na i w pobliżu campusu Uczelni. Jednak w centrum miasta również można bez problemów wbić się na inną uroczystość. Moją uwagę przyciągnęła raz uroczystość transmitowana na żywo przez niemiecką telewizję z rynku głównego w centrum. Masa ludzi, przeważnie starszych, a sama uroczystość całkiem, całkiem. To wygląda zupełnie inaczej niż przykładowe Dni Sochaczewa. Innym razem impreza z terenowymi autami albo dni otwarte fabryki czekolady i słodkich wyrobów.

Klub Studencki, Studentenclub
Jak już wspomniałem zamiast w oddzielnym budynku pomysłem idioty został usytuowany w Dormitorium. W dniu największych dyskotek zadymiony tak, że nie można dostrzec własnej dłoni. Nie robiący na mnie żadnego większego wrażenia. Kiepskie drinki. Gorzkie piwo. Ogólnie w zamyśle zrobiony tylko i wyłącznie aby zarobić jakąś kaskę na studentach. Do tego za mały parkiet do tańczenia. A didżej za konsoletą chyba niepełnosprawny – na „Mexican Night” włączał techno i niemieckie badziewie. Zresztą nie ma się co ekscytować. Zawsze o północy grają to swoje niemieckie „Uuuu-hu!” i stukają o stoły. Zgodnie z niemieckimi przepisami dyskoteka czynna jest do drugiej w nocy (choć teraz ta sprawa, jak również palenie tam papierosów prawdopodobnie uległa zmiana za sprawą nowych regulacji prawnych). Stąd do w pół do trzeciej w nocy spać nie można, bo cały czas pijani krzyczą i chcą się jeszcze bawić. Ogólnie jestem nastawiony krytycznie dla samego pomysłu ulokowania dyskoteki w budynku Dormitorium. Zwłaszcza, że imprezy w niej odbywały się w noc z wtorku na środę i z czwartku na piątek. Dlatego często w dni poprzedzone nocną balangą przychodziłem na wykłady po prostu niewyspany i mogłem mniej z nich wynieść. Ale tak było tylko przez początkowy okres. Potem się przyzwyczaiłem i gdy poczułem się zmęczony nakrywałem głowę poduszką i mogłem spać do rana. Nawet przy tej ich badziewnej muzyce, która dudniła przez podłogę w szafie.
Jeśli chodzi o dyskotekę to należy nadmienić tu kolejną sprawę. Otóż, ku mojemu zdziwieniu okazało się, że nawet na własnym groundzie Niemcy się zbytnio nie bawią. Zawsze imprezy rozkręcali Internationale. Typowy Niemiec w Stedentenclub`ie podczas dyskoteki stoi całą noc pod ścianą z kuflem piwa w ręku. Kuflem tego samego jednego piwa, które sączy przez całą noc, podczas gdy ludzie z całego świata dobrze się bawią (o ile pozwala na to muzyka, ponieważ Niemcy są strasznie zapatrzeni w swoją narodową szmirę - muzyką tego nazwać nie można). Szydzili z nich Amerykanie z wielkiej Ameryki, co się USA zowie. Na początku byli strasznie podjadani, jak im powiedziałem, że w Fh jest dyskoteka, a potem wyzywali Niemców, że na dyskotece grają (i tu łapię za słowo): „shit”.
Lecz niech mnie nikt nie posądzi o zbytnią awersję do dyskoteki. Byłem jej częstym bywalcem. Nawet częstszym niż moi polscy koledzy. Gdy nie ma możności spania, zawsze można sprawdzić co się dzieje w Clubie, zwłaszcza, że wstęp tam miałem za darmo. Wystarczyło pokazać klucz od pokoju. W ten bowiem sposób Administracja sobie naiwnie założyła, że wynagrodzi mieszkającym nad dyskoteką brak snu.
Często też w dyskotece rozdawane były Jagermeister`y. Dziwiło mnie zawsze podnoszenie głośności o określonych porach. Przez to nie można było z nikim luźno porozmawiać. Na ścianach plakaty zachęcające od picia alkoholu. Podczas naprawdę tłocznych i mocno zadymionych nocy na podłodze tworzyło się coś co można nazwać dywanikiem ze spalonych petów. Podczas większych imprez otwierano także drugi punkt sprzedaży drinków. A gdy w zimę robiono imprezy biletowane teren przy klubie ogradzano siatką i rozstawiano na zewnątrz grzejniki. Wszystko po to by zarobić chociaż parę euro więcej.

Wykładowcy
- odsyłam do mojej Pracy Licencjackiej ;-)

Dwudzieste Czwarte Urodziny
Tak jest! To było moje party, na które sprosiłem pół Schmalkalden. I faktycznie impreza rozgrywała się na całym piętrze. Były to najcudowniejsze urodziny, jakie w całym swoim dwudziesto cztero letnim życiu obchodziłem. Spontaniczne! Niespodziewane! Międzynarodowe! CUDOWNE!
W tym miejscu powiem, że nieczęsto się zdarza, że „Sto lat” śpiewane jest dla Ciebie na żywo we wszelkich możliwych językach jakie znasz i w kilku o których byś w życiu nie pomyślał. I tak właśnie było. To była potężna dawka pozytywnej energii. Jak powiedział Rodrigo: „Lukas, ludzie tu przyszli nie dla mnie, tylko dla Ciebie, bo Cię lubią”. Z kolei Thiago rzekł mi na stronie: „Spójrz Lukas, tu są ludzie z całego świata, ale łączy ich jedna wspólna rzecz – oni wszyscy Cię lubią”. A Rafał, Polak powiedział mi: „No wiesz Łukasz... nie spodziewałem się, że możesz być taki... wyluzowany!”.
To jest niezapomniana noc. Niezapomniane przeżycia. Wypiłem Bacardi z Colą i bawiłem się przez całą noc, która przetańczyłem z kwiatkiem w ustach z Kasią.
Impreza skończyła się grubo po czwartej nad ranem. Potem nas przyszli uciszać, bo ponoć zachowywaliśmy się zbyt głośno. To było coś niesamowitego! Jedno z największych wydarzeń mojego życia! Coś wspaniałego! Tak jakby wszystkie marzenia jednej nocy spłynęły przed Tobą i zlały się w realny kształt.
Trzy torty i jeden niespodziewany, który został odciśnięty na mojej twarzy! Spontan! Coś niesamowitego!
A wszystko działo się dokładnie w dniu moich urodzin! Nie spodziewałem się nawet, że aż tyle osób zaszczyci mnie swoją obecnością!
W Dormitorium przez owy rok było i przed i po tym wydarzeniu wiele imprez urodzinowych. Ale jednak moje własne zaliczam do największych z nich. Dzięki Przyjaciele!
Jak czyste złoto: reszta jest milczeniem.

Nastawienie
Ważne jest z jakim nastawieniem pojawiasz się w nowym miejscu. Czy pierwszymi słowami, jakie wypowiadasz jest: „Cholera!... Znowu tu jestem, na tym zadupiu!”, czy też może po wyjściu z pociągu wciągasz odważnie powietrze i mówisz ze szczęściem do samego siebie: „Hmmm! Wreszcie schmalkaldeńskie powietrze!”. Ważne jest czy chcesz być na wszystkich zajęciach, czy szukasz tylko od nich wymówki. Ważne jest czy chcesz poznać wszystkich i do wszystkich wychodzisz podając im dłoń, czy też może bardziej wolisz przesiedzieć cały dzień przed własnym laptopem.
Ważne jest nastawienie.

Niemiecki porządek
Tak jest. Stare niemieckie przysłowie: „Alles muss in Ordnung sein“ ma tu swoje ciągłe zastosowanie przechodzące w praktykę. Gdy się popatrzy na niemieckie ulice, domy, podwórka przydomowe. Nawet na góry. Wszędzie rzuca się w oczy jedno: ład. Niby niemiecka odpowiedź na słowa Boga: „Czyńcie sobie Ziemię poddaną”. I Niemcy sobie ją czynią poddaną. Nie mam w tym względzie żadnych wątpliwości! Z każdym dniem spędzonym na niemieckiej ziemi jątrzyło mnie pytanie: „Dlaczego nikt tak nie chce zrobić w Polsce?”. Ponadto to się już rzuca w oczy od razu po przekroczeniu granicy. Wszystko wygląda inaczej. Każdy kraj związkowy w którym byłem ma inną architekturę. Dla przykładu w Turyngii przeważa Fachwerk niskie domki i kościoły w centrum miast z kwadratowymi wieżami i okrągłymi wieńczącymi je kopułami (dla mnie trochę rażące w oko, ale dla nich to historia oraz część kultury i tradycji). To się daje zauważyć na pierwszy rzut oka. Wjeżdżasz – widzisz charakterystyczny typ Fachweku i już wiesz, że to Turyngia. Nawet bez mapy.
Generalnie większa część praktycznego życia w Niemczech wygląda w takie sposób, jakby nad nim myślało wiele mądrych osób przez długi czas, a wszyscy zgadzają się na ustalony ład.
To samo widać w połączeniach komunikacyjnych. Jeżdżenie niemieckimi pociągami to czysta frajda. A przejrzystości rozkładów jazdy, możliwości połączeń i wielu z tym rzeczy związanych możemy im tylko pozazdrościć. Tam nikt nie drapie szyb skreczami. Tam nikt nie demoluje wagonów.
Nic z rzeczy na ulicach nie jest zniszczone. Po co niszczyć coś co nam służy? Już mi jedna z koleżanek zwróciła na to uwagę: „U nas w Polsce to wszystko musisz przypiąć kłódką i postawić przy tym psa, żeby ci nie ukradli. A tu?... Wszystko jest na ładnie urządzone i nikt tego nie kradnie, nie niszczy”.

Recycling
Rzecz warta uwagi. Nie jestem osobą, która w imię daleko posuniętego śliskiego oportunizmu automatycznie przyjmuje od innych wzorce zachowania. Niemiecki „Ordnung” na przykładzie recyclingu zasługuje na uwagę. Jakoś w żadnym z miast w których postała moja stopa nie mogłem zauważyć walających się butelek. Nigdzie też w niemieckim lesie nie napotkałem wywalonych bezczelnie śmieci. W porównaniu zgoła inne obrazki zobaczyć można w Polsce. Na niemieckim gruncie rzecz trzyma się w edukacji i kulturze osobistej ludzi oraz sprawnemu systemowi, który sami zbudowali na własne potrzeby.
Przykład. Za prawie każdą butelkę można w sklepie odstać tak zwanego „Pfanta”, czyli odpowiednik od 6 do 50 centów. Masz cztery butelki – dostajesz w sklepie chleb za darmo. Gdyby u nas w Polsce zrobić to samo od razu z ulic poznikałyby walające się butelki. Na wysypiskach śmieci usypiska odpadów zmniejszyłyby się o pewną nierozkładalną przez setki lat część. Z tym wiąże się też cała reszta systemu, bo zebrane butelki trzeba wyczyścić i ponownie nakleić na nich nalepki z nazwą produktu. I tu kolejne miejsca pracy. Ale jak widzę do tej pory w całej Polsce nie ma komu tego zrobić, a miliony Polaków są zachwycone, że po obejrzeniu reklamy Coca-Coli mogą wyrzucić do kosza butelkę za którą zapłacili dwa złote (DWA polskie złote!) i nie dość, że nic z tego nie mają, to jeszcze plastik zalega na wysypiskach.
Podobnie ma się rzecz z czystością na ulicach. Wysprzątane? Nie, po prostu nie naśmiecone. Segregację odpadów mają tam we krwi. A jeśli na śmietniki trafiają nie posegregowane odpady, można być raczej pewnym, ze to za spraw obcokrajowców, którzy w pewnej części zasiedlają to miasto.
Ale najlepiej zobaczyć to na własne oczy.

Zdjęcia
Generalnie aparat fotograficzny brałem ze sobą wszędzie. I robiłem zdjęcie za zdjęciem na szybko. Stałym punktem moich zakupów stało się stoisko z bateriami, ponieważ aparat żarł je w zastraszającym tempie (swoją drogą wcale mu się nie dziwię – przy takim tempie wykonywania zdjęć). Raz w Lidl`u kolega z Czech widząc mnie zażartował sobie: „Łukasz, a ty nie z aparatem?”. Odruchowo odpowiedziałem, że przecież jestem na zakupach; ale chwilę później uznałem, że żart był jak najbardziej na miejscu.
Po pewnym czasie okazało się również, że moje zdjęcia są obiektem pożądania dla innych. Szczegolnei dla obcokrajowców. Poza tym podjąłem decyzję o udokumentowaniu (tak jest, dokładnie: „Udokumentowaniu”! przez duże „U”) każdej chwili w Schmalkalden. Nie pytajcie dlaczego, w jakim celu. Każdy ma swoje, o których głośno nie mówi:)
Po jakimś czasie zyskałem też przydomek: „Lukas, the Photograph”, między innymi dzięki głośnemu zdjęciu, jakie wyszło na jaw zupełnie przypadkiem i jakie zrobiłem Kathrin z Ukrainy. To znaczy pewnej części jej ciała na basenie. Zresztą nie mogłem sobie zrobić lepszej reklamy. Potem nie jeden wypytywał o tę fotkę. Była też masa innych robionych przy okazji, ale również robionych na zamówienie. Każdy skrawek Schmalkalden i okolicznych miejscowości. Ale nie tylko.
Czy uważacie, że łatwo jest połapać się w gąszczu wszystkich zdjęć, zajmujących lwią część dwudziesto Gigowego twardego dysku z Niemiec oraz tych zgromadzonych na 22 płytach DVD, z których jak się później okazało część działa tylko na moim laptopie?

Kobiety
Na podstawie własnych obserwacji jestem zmuszony przyznać, że niemieckie kobiety mają zupełnie inny typ urody niż polskie. Inaczej się też ubierają (Ej, obudź się połowo Polski!). Na początku wszystkie wydają się koszmarnie brzydkie. Ale po pewnym czasie też da się zauważyć ich piękno. W drugim semestrze z oburzeniem jeden z polskich kolegów powiedział mi ze złością: „Ty chyba tu za długo za granicą jesteś i dawno nie widziałeś polskich dziewczyn. Wróć do kraju, chłopaku i sobie popatrz na polskie laski, to Ci się odmieni i przestaną Ci się Niemry podobać”. Cóż, był zaskoczony tym, że Niemki potrafiłem też w Niemkach dostrzec piękno. Nawet po powrocie do kraju długi czas nie mogłem przyzwyczaić oka do Polek.
Jest też wiele innych kobiet z całego świata. Tu można się rozkoszować pięknem różnych odcieni kobiecej urody. I można też robić zgadywankę, która z nich jest skąd. Raz się strasznie wpatrywałem w dziewczynę Thiaga z Brazylii, po chwili mu mówię: „Słuchaj, patrzę się na Twoją dziewczynę, nie tylko dlatego że jest ładna, ale przede wszystkim dlatego, że dla mnie, człowieka mieszkającego w europie jest kobietą bardzo egzotyczną”. Nie co dzień ma się okazję oglądać takie okazy zupełnie innego typu urody. W odpowiedzi od niego usłyszałem z uśmiechem: „wy (europejczycy), tez jesteście dla nas egzotyczni”. Jedna sprawa to uroda, a druga to sposób ubierania. Nazywanie Eigerem „ździrką” jest co najmniej nie na miejscu! Najpierw należy poznać kulturę danego kraju, sposób myślenia, ogólną sytuację, nawet sposób ubierania i odpowiedź na pytanie: „dlaczego właśnie tak, a nie inaczej?”. A dopiero potem można wydawać osądy – albo uznać, że się nie jest do nich zdolnym! W tym przypadku nie szukałem odpowiedzi długo. Saya sama mi to przekazała, dokładnie ze szczegółami. Opowiedziała o sytuacji w Kazachstanie z kobietami, opowiedziała o tym jak je traktują mężczyźni, o roli kobiety i w ogóle. I nagle małe zdziwko, że ta sama rzecz wygląda po prostu inaczej w innym kraju, że składa się na to wiele rzeczy. Że efekt końcowy, który się widzi jest po prostu przemyślanych(!) wynikiem wielu złożonych czynników.

Długopis
To dopiero ciekawa historia. Niestety gdzieś mi się zapodział mój osobisty długopis, firmy, której nazwy nie będę tutaj wymieniał (chyba, że pomyśli o sponsoringu dla mnie). Mój ukochany, czarny i prosty. A co najważniejsze, mogący pisać z różną szybkością, dający odmienne rodzaje linii w zależności od szybkości prowadzenia i nacisku (od mojej woli!). W związku z tym przez pewien czas odwiedziłem kilka sklepów w poszukiwaniu optymalnego narzędzia pracy (to chyba najbardziej odpowiednie określenie). Wydałem niemałą fortunę na poszukiwanie długopisu, którym najlepiej będę mógł oddawać ekspresję mojego pisma i trzech generalnych jego odmian. Wiadomo, że inaczej pisze się „na szybko”, przepisując odsłownie wszystko to co mówi wykładowca, czasem w stenograficznych skrótach. Inaczej bowiem pisze się w zeszycie normalną notatkę. Inaczej zaś, coś co daje się komuś jako pamiątkę. Po trzech tygodniach i testach dziesiątek egzemplarzy wreszcie udało mi się znaleźć odpowiedni. Poczułem się jak Lanfeust trzymający w dłoni kość Magohamota (obrazowa przenośnia, prawda?) od razu krzycząc na całe Schmlakladen: „Pokażcie mi teraz literę, której nie potrafiłbym skopać tyłka!”. I od razu kupiłem ich całe pudło, ponieważ generalnie dużo piszę. Chciałem zamówić tira, ale w sklepie powiedzieli, że będzie problem ze sprowadzeniem ;-). Gdy znalazłem odpowiedni od razu zapisałem kilka storn ciesząc się nową niemiecką zdobyczą, która jak się okazało po bliższym przyjrzeniu trzy miesiące później również była produkowana przez formę, której wyrobami pisałem w Polsce.

Międzyczas w Polsce
A w tak zwanym międzyczasie mojego pobytu za granicami kraju ojczystego, zwanego przez Niemców „Heimat`em” wydarzyło się kilka rzeczy.
Najważniejsza z nich dotyczy oczywiście mojej pracy, którą zacząłem jeszcze przed wyjazdem. Gdy z drukarni wyszła moja gra wtedy nikt nie wiedział jeszcze, że „Biznes Sochaczewski”, będzie moim biznesem. Ponadto druga drukarnia zajęła się drukiem mojej ksiązki: „Wędrówki pionkiem po Ziemi Sochaczewskiej” oraz banknotów i Aktów Własności. Gdy dostałem w dłonie całość moje serce przepełniała radość i duma. Oto kolejne z mych marzeń opuściło hangar wyobraźni i przybrało realny kształt. Kolory na planszy wyszły naprawdę kozacko! Włożyłem w projekt dużo energii i zapału oraz – wierzcie mi – benedyktyńskiej pracy. I cieszę się, że nie zostało to zniweczone w drukarniach. Czasem wystarczy obsówka na jednym kolorze, żeby wszystko popsuć. A tu proszę – druk najwyższej jakości!

Pracownia komputerowa
To miejsce w którym spędziłem dużo czasu w pierwszym semestrze. Osobne stanowiska pracy i dostęp do Neta za darmo. Osobiste konto wraz z prywatnym hasłem dostępu. I tu mała załamka. Okazało się, że niemieckich komputerów nie stać na Łukasza Kucińskiego. Wrzuciłem tam Photoshop`a by obrobić rysunki na pracę z Marketingu. A tu małe zdziwko: nagle napis, że nie mogę dokończyć czynności bo komputer jest za słaby. Przesiadłem się na inne stanowisko – ta sama sytuacja. Wiec pracowałem na malutkich pliczkach, a nie na wielkich na 4 metry rysunkach. Poza tym ktoś strasznie fatalnie im zrobił ten cały system. Gdy już mi się uzbierało nieco na koncie chciałem uporządkować dane i wiele z nich wyrzucić. Wywalam zatem z komputera, włączam go za chwilę a tam wszystko jest z porostem. I tak kilka razy. Te same problemy miały inne osoby. Gdy się przeszedłem do administracji komputerowej okazało się, że oni nie potrafili zrobić wielu rzeczy. Kobieta przy mnie poświęciła dwie godziny błądząc w systemie i nie potrafiła sobie sprawnie dawać rady. To samo jej kompan, który wyglądał na wszystkowiedzącego, a nie wywalił „Kopi pewności” i nie potrafił się nawet ze mną komunikować po angielsku (!!!).

Nocne wypady
Po pewnym czasie z różnych powodów zaczęła mi dokuczać bezsenność. Wacher coraz mniej się dziwił spotykając mnie na placu o godzinie czwartej na ranem, albo drugiej w nocy. Po prostu wychodziłem na teren campusu, a jego oświetlenie sprawiało, że tym milej się po nim spacerowało. Nie raz, nie jednej nocy widziano mnie przechadzającego się samotnie. Nierzadko z EmPeTwójką na uszach i moją ukochaną muzyką. Udawałem się też w inne miejsca. Jednak zawsze wracałem na teren Uczelni, ponieważ miał w sobie coś przyciągającego nocą. Ktoś to jednak wszystko mądrze zaprojektował. Blask białego światła z pionowych latarni, z których każda nie sięgała mi pasa oświetlał drogę z obu jej stron. Trawnik pozostawał już pogrążony w mroku. Miasto zresztą też. A w Dormitorium o tej porze świeciły się może tylko trzy, albo cztery okna. A schmalkladeńskie powietrze w nocy miało zupełnie inny smak niż w dzień. Hmmmm...

Rozrywki dla studentów
Sama uczelnia kreatywnie włączyła się w aktywizowanie pozawykładowe studentów. Za tą sprawką mogłem bezpłatnie uczęszczać na Kurs Tańca. Zajęcia odbywały się dwa dni w tygodniu i trwały łącznie cztery godziny na tydzień. Tutaj mogłem zyskać profesjonalne szlify w klasycznych tańcach, po tym jak zostałem nazwany „Królem Parkietu”. Dostępnych jeszcze było wiele innych form aktywności. Nie mogę wymienić wszystkich ponieważ nie brałem w nich udziału. Ale z pewnością każdy znajdzie tu coś dla siebie – do kursu sztuki walki po piłkę nożną, czy koszykową.

Międzynarodowe towarzycho
Mogłem podłapać tu kilka szlifów nie tylko z angielskiego, czy niemieckiego. Słychać za to było szwargot wielu języków w tym z takich krajów jak: Hiszpania, Meksyk, Litwa, Węgry (to jest dopiero ciekawy język!), Turcja, Australia, Japonia, Pakistan, Turkmenistan, Czechy, Słowacja i wielu, wielu innych. Podczas prezentacji na początku roku akademickiego wyświetlany był slajd pokazujący z jakimi krajami Uczelnia w Schmalkalden współpracuje – był to niemal cały świat. Ile z tych języków słyszałem podczas swego pobytu? Tego nie wiem, bo rozpoznać brzmienie jednego z nich w prawdziwej Wieży Babel jest po jakimś czasie niezmiernie trudno. Po jakimś czasie człowiek się już przyzwyczaja, że nie rozumie tego co mówią osoby naokoło, na ulicach, w sklepach, na terenie campusie, w Uczelni. To przecież takie naturalne nie rozumieć tu drugiego, jeśli nie mówi w języku, którego się nie uczyliśmy.
Jednak najlepszy smak studiowanie w międzynarodowym gronie miało po zajęciach, czyli na imprezach. Tu można było swobodnie porozmawiać, zawiązać znajomości, zobaczyć inny punkt widzenia.

Jedzenie
Niemcy jedzą inaczej. To fakt do którego nie trzeba nikogo przekonywać. Już po wejściu do Kaufland`u można zaobserwować inne, niż u nas w Polsce ułożenie artykułów w sklepie. Są za to strasznie dumni ze swoich regionalnych potraw, że nie wspomnę tu o Thuringenbratwurst, czy smacznymi Thuringenklose polanymi sosem. Aż ślinka cieknie na samo wspomnienie o jedzeniu! A z jedzeniem bywa różnie. W zależności od tego co kto lubi i jak bardzo jest leniwy/pracowity w przyrządzaniu sobie samemu posiłków. Powiem tylko, że przez nieuważne dobieranie składników pożywienia po jakimś czasie można poczuć się, że jada się ze śmietnika. Z drugiej jednak strony zachęcam do spożywania miejscowych potraw.

Nieoczekiwane i spontaniczne
Takie właśnie jest Schmalkalden. Idąc korytarzem w Dormitorium, czy chodnikiem po mieście nie można być pewnym, że akurat zaraz nie zostanie się złapanym na jakąś imprezę. I nie wyolbrzymiam tu tego faktu. Przed wyjazdem miałem ciąg pięciu nocy pod rząd w których ostro melanżowałem. Każdej nocy z inną ekipą. Całość zdążyła mnie nieźle wykończyć. Ala czego się nie robi dla Przyjaciół! W nawiązaniu do nagłówka tego tematu pragnę jednak zauważyć, że najlepsze z najlepszych imprez to właśnie te, które były niezaplanowane i wynikły spontanicznie. Pamiętam na przykład, że raz o drugiej w nocy wymyśliliśmy, że zagramy na placu przed Biblioteką w Peteka. To była inicjatywa wspaniałego organizatora – Rodriga. Wyszliśmy całą meksykańsko-brazylijsko-litewsko-niemiecko-polską ekipą i zaczęliśmy grę. Gdy nam się znudziła Peteka wzięliśmy dla odmiany zwykła piłkę do siatkówki. I wtedy uwolniłem samego siebie! Nie sądziłem bowiem, że będę potrafił tworzyć gierki słowne z mieszaniny obcych języków. Zaprezentowałem tu także swoje spontaniczne okrzyki, które okazały się tak zabawne dla graczy, że przeciwnicy ze śmiechu się pokładali, zamiast odbijać piłkę; przez co mogłem zdobyć więcej punktów. Oprócz tego sam siebie tu nazwałem „Lukas, el Diavolo”, a ksywka jak ulał przypadła do mojej osoby. I już każdy wiedział, że ten Lukas z Polski skrywa w sobie jeszcze kilka nowych, miłych tajemnic. To było coś niesamowitego! Chciałem krzyknąć z radości: „Czuję się jak młody bóg”, a krzyknąłem tylko: „I feel like a young...” zatrzymując się, ponieważ nie byłem pewien czy wszyscy pojmą, gdy powiem: „young god”; ale szybko usłyszałem: „Lukas you are young!”. Dokładnie tak! Jennifer, Rodrigo, Paulina, Ben, Javier, Fabian – dzięki za tę noc, przy Was urodziłem się na nowo!

Budzik
Jeśli masz w zamiarze uczęszczać na niemieckie wykłady podczas zagranicznego wyjazdu będzie on pomocnym przyjacielem. Jeśli stawiasz sobie za cel (albo jeden z celów) jakim jest zaliczenie semestru, potrzebna jest mobilizacja sił i skupienie wysiłków. Nie mogłem dopuścić, by jak niektórzy zaspać i w ogóle nie przyjść na zajęcia. Dla mnie jest to oznaka mięczactwa i tego, że się nie chce zrobić porządku z własnym życiem. A przede wszystkim braku odpowiedzialności – każdy z nas, Erasmusów wziął na siebie zobowiązania płynące z podpisania umowy, prawda? A dla mnie podpis jest przedłużeniem ręki.
Budzik zawsze dzwonił o siódmej w dzień powszedni. I to bez względu na to, ile godzin spałem po imprezach (czasem trzy godziny snu to za mało). Jedynie w weekend spuszczałem z tonu i dawałem odpocząć bateriom mojego kamrata:). Cóż bym zrobił bez budzika?... A tak miałem możliwość praktycznego, jak to się mówi: Zarządzania Czasem, Time Management`u.

Własny stół
Chciałoby się rzec, własne biurko – ale szuflady przydzielone w pokoju były elementem oddzielnym. O co w ogóle chodzi z tym całym zamieszaniem o biurko Łukasza? Przepraszam: Lukas`a. Otóż, rzecz wydaje się niecodzienna. Dla mnie moja przestrzeń pracy to mój prywatny kosmos. Kubek, segregatory, długopisy, kredki w kubku, smycz – to mój cały kosmos. Bez tego nie mógłby pracować.
Jedni mają taką jazdę, że muszą mieć swoje biurko sterylnie wysprzątane. Taka sytuacja panowała na przykład na biurku Julii z Rosji, z którą robiłem razem co tydzień prezentacje. Spotykaliśmy się u niej i zawsze się dziwiłem: „czy ta dziewczyna nie ma w ogóle wyobraźni, żeby cokolwiek ustawić na biurku, prócz lampy i laptopa?”. Fakt: plakaty i zdjęcia wisiały na ścianach zajmowanego przez nią pokoju. Ale co z biurkiem, najbardziej, po łóżku prywatną dla mnie sferą życia?
Inni zaś mają jazdę, by tworzyć chaos pod kontrolą. Ja uwielbiam mieć na biurku kosmos. Ale zawsze nadmieniam: kosmos pod kontrolą. Wystarczy szczypta wyobraźni i już postawiona butelka jest potężnym drapaczem chmur, kubek innym domem, leżący zeszyt trawnikiem, a przestrzeń między wszystkimi przedmiotami ulicami wielkiego, wielotysięcznego miasta. To właśnie jest kosmos. Kosmos pod kontrolą. Dzięki temu lepiej się wymyśla nowe rzeczy. Łatwiej o skojarzenia.

Muzyka na uszach
Od czasu, gdy zaopatrzyłem się w odtwarzacz do empe-trójek całe Schmalkalden nie mogło mnie poznać i się nadziwić mojej zmianie. Nie będę krył, niech wszyscy wiedzą: NIKT nie jest w stanie wybić mnie z dobrego humoru, gdy mam na uszach słuchawki ze swoją muzyką. Już nie raz Szchmalkalden widziano mnie idącego w rytm muzyki. A wszyscy się temu dziwili i szczerze mi gratulowali zmiany. Jaka zmiana?! – pytałem – Lukas jest taki od zawsze gdy włącza się jego muzykę. Po prostu Wy go jeszcze takim nie widzieliście. Pamiętam kiedyś jak Fabian spotkał mnie na korytarzu, gdy wracałem do swego pokoju. Poklepał mnie plecach i z moich ruchów wydedukował jakiego gatunku muzyki akurat słuchałem. Byłem nieco zdziwiony – czyżby muzyka tak bardzo przesiąkała moje ciało, że od razu po mnie widać jej gatunek. Coś w tym musiało być. Podobnie Kunsaya, cieszyła się że zobaczyła mnie w takim stanie w mieście. Mówiła: „Lukas, nie powinieneś czuć wstydu/zawstydzenia, z tego powodu. To w jaki sposób się przechadzałeś po ulicach Schmalkalden było po prostu cool. Musisz mi koniecznie powiedzieć jakiej tam muzyki słuchasz”.

Shopping
Niemiecki kraj, to dziwny kraj. W sklepach musiałem na nowo poznawać wszystkie produkty. W związku z tym, że firmy były dla mnie obce. Często (najczęściej) kierowałem się wyglądem opakowania. Gdy wchodziłem do sklepu szukałem instynktownie jak najbardziej różnych produktów od tego co jadłem w kraju. Często też chodziłem na zakupy dla odprężenia, albo gdy po prostu brakowało jedzenia w lodówce. Utrwalił się schemat kupowania „na Łukasza”, to znaczy produkty, lub większa ich część były zjadane w drodze ze sklepu do Dormitorium (za wyjątkiem zakupów na weekend). A droga ta była naprawdę krótka, bo nie mam tu na myśli Kauflandu, tylko sklepy: Aldi, Edeka i Lidl, położone za ulicą zaraz za terenem campusu. Koledzy dziwili się, że już w sklepie po przekroczeniu kasy i uiszczeniu zapłaty w Euro otwieram produkty i zaczynam konsumpcję. Ale to był też wynik tego, że mieszkając samemu, przeważnie samemu zjadało się kupione artykuły żywnościowe. Dlatego kombinacji było wiele, a wśród nich dwie najbardziej sensowne – kupować mało i zjadać od razu, albo kupować cały stos i spraszać znajomych na poczęstunek.
Robienie zakupów w obcej – jak na razie – walucie wcale nie sprawiało mi problemu. Po tygodniu zauważyłem, że nie ma co przeliczać na polski odpowiednich w PLN`ach, tylko przyzwyczaić się do nowych cen. Zresztą i tak wszystkie jej czytałem po polsku: „złoty dwadzieścia”, „czterdzieści pięć gorszy”. Zauważyłem do tego, że banknoty Euro są w porównaniu do polskich brzydkie. Na pierwszy rzut oka szare, matowe, nijakie. Na drugi rzut oka widzi się na nich określone kształty. Każdy awers wygląda tak samo. Więc banknoty na dobrą sprawę rozróżnia tylko rewers i wartość nominalna wraz z kolorem i wielkością banknotu. Banknoty , których używamy w Polsce jako środek płatniczy: PLN, czyli Polski Nowy Złoty zostały zaprojektowane i wykonane przez Niemców. Ale pamiętam jeszcze te z końca PRL i początków IIIRP. Tamte były ślicznie wykonane – dwa tysiące z Chrobrym i Mieszkiem. Dziesięć tysięcy z Wyspiańskim i jego Plantami. Pięćdziesiąt tysięcy z Chopinem i fragmentem jego utworu. Dwadzieścia tysięcy z Marią Skłodowską-Curie i reaktorem. To były majstersztyki. De facto wykonywane przez tego samego faceta. Był jeszcze projekt wprowadzenia Dwóch Milionów z Marszałkiem Piłsudskim, ale wtedy Narodowy Bank Polski przeszedł na Nowe Złote. Ileż to można powiedzieć o polskich banknotach? A o Euro... Przypominają trochę banknoty jak z gry edukacyjnej Eurobiznes.
Ale wracając do wątku głównego... W samym Schmalkalden na uwagę zasługuje kilka sklepów. Miasto jest małe i nie ma chyba sensu wymieniać ich z nazwy. Dostęp do wszystkich nie jest utrudniony przez rozległy teren poszukiwań. Osobiście delektowałem się każdym szczegółem Uczelnianego Miasteczka. Od detalu nad ozdobnym portalem drzwi starego budynku, aż po smak świeżego soku, albo Herzkorn (Zbożowego Serca) spożywanego w cukierni. Każda chwila ma inny smak, zapach. Wszystko utrwalone w pamięci i na zdjęciach. Wszystko barwne, kolorowe. Warto pokręcić się tu po sklepach, nawet jeśli nie ma okazji się niczego kupić. Studenta marketingu z pewnością zainteresuje odmienny sposób eksponowania wystaw, szata graficzna i layout ulotek reklamowych. Jeśli w Polsce drukowane są nowe ulotki, czy opakowania, to wierzcie mi, że są wzorowane na niemieckich. Specjaliści od Piar się tu ze mną zgodzą.

Die Mensa, Mensa, Stołówka Studencka
Jedno z moich ulubionych miejsc. I wcale nie mam tu na myśli wyłącznie patrzenia przez pryzmat serwowanego jedzenia. Na obczyźnie mówiącej wszystkimi językami świata też można poczuć się jak w domu – jeśli pół Mensy mówi Ci „Hello” gdy witasz się wchodząc z uśmiechem. To naprawdę scala ludzi. Razem można usiąść i w przerwie miedzy zajęciami pogadać o sprawach niezwiązanych z wykładami.
Nie muszę nikogo chyba przekonywać, że w Mensie byłem najgłodniejszą bestią z talerzy wymiatającą wszystko. Nie raz zdarzyło się wrócić po tak zwaną z dawnej polszczyzny: repetę. Stąd też kucharki i kasjerki kojarzyły mnie najlepiej. A potem się kolega z Polski dziwił, że dostaję większą niż on porcję. Skomentował to żartobliwie: „Masz tu chody”. Po co w ogóle piszę o Mensie? Sprawa przedstawia się prosto. Można całe życie jeść kotlety schabowe i wielbić je jak bożka. Jasne! Ale jeśli jesteś w obcym kraju, mówisz w obcym języku, przebywasz z ludźmi z całego świata, sycisz oczy obcą architekturą, to usiądź z obcymi, zobacz jak jedzą (a to różnica!), posłuchaj ich oryginalnego gwaru (Chłopaki: żaden z Was nie potrafi słowa po polsku, ale kocham Was, nawet jak mówicie w niezrozumiałym dla mnie języku) i zobaczyć jak się w ustach ruszają obce potrawy. Tutaj Niemcy są naprawdę oryginalni. Biorę kotleta, bo wygląda na mięsnego, na schabowego. Siadam przy stole, kroję go a tam w środku: zero mięsa w wyłącznie groszek i marchewka. Byłem w szoku! Potem jeszcze nie raz przyszło mi się przekonać, że jednak pozory mylą. Tak samo było z kalafiorem, który był zareklamowany w Mensie dużą fiszką jako „polski kalafior”. No to go biorę, ciesząc się że po pół roku bycia za granicą wreszcie jest do wszamania jakieś polskie żarło. A tu co się okazuje? Niemcy nie wiedzą jak się przyrządza kalafiora. I to na bank! Trudno, mają ode mnie za to minusa. Ale zapulsowali sobie u mnie wieloma innymi potrawami. Codziennie można było się delektować innym jedzeniem. Diametralnie różnym od polskiego. Zawsze dokonywałem wyboru na podstawie obserwacji. Muszę zobaczyć kolor i kształt, a dopiero potem decyduję. Sytuacja ta spowodowana była dwoma czynnikami: po pierwsze niemieckimi nazwami, których na początku nijak nie dało się zrozumieć, a po drugie koślawym charakterem pisma miłej pani kasjerki, która wypisywała Menu na tablicy przy wejściu. Dopiero po jakimś czasie operowałem niemieckimi nazwami. Raz się mnie kasjerka spytała o polski odpowiednik, tego co akurat wziąłem podwójnie. Mówię że: „Naleśniki”. Nie była w stanie powtórzyć.

Bary i restauracje
Jest ich wybór. Kuszą zwłaszcza nocną porą, zwłaszcza, gdy ma się u boku kompankę, której można coś zaserwować. Od jedzenia, po mocne i smaczne trunki. Uwaga: czasem przepyszne lody z gorącymi malinami potrafią mieć gorzki smak. Nie pytajcie mnie dlaczego. Innym razem Mojito z lodem miewa smak gorącej satysfakcji. Nie pytajcie mnie dlaczego. To moja osobista jazda zależna w tamtym czasie od baaaaaaaardzo wielu czynników!

Znajomości
Dzięki Schmalkalden mam teraz kontakt z ludźmi niemal z całego świata. Od początku nie spodziewałem się tak wielu nowych znajomych. Ale specjalnie byłem wcześniej, żeby ze wszystkimi się zakumulować i wywrócić świat o 360 stopni. Generalny plan pozostał niezmieniony, bo nie dałem się uwikłać w nic głębszego. Na szczęście. Oprócz tego dodam, że prawdziwa Przyjaźń cenniejsza jest od złota i platyny całego świata. Wierzcie mi. Uświadomiłem sobie to w momencie, gdy ze szczęścia zapiałem jak kogut przy grillu. Pierwszy raz od bardzo dawna! Dzięki Przyjaciele za te wspólne imprezy. Gdziekolwiek na świecie los nas porozrzuca, zawsze będę z wielką nostalgią wspominał nasze wspólne chwile.

Piwa
Dla lubujących się zatapiać smutki (i nie tylko) w „chmielowej zupie” wybór tu olbrzymi. Przy tym niesamowicie pomocny patent z butelkami na Pfanty, których po wypiciu trunku po prostu nie opłaca się wyrzucać. Mam też swój ulubiony typ piwa w butelce zamykanej za pomocą metalowej sprzączki na porcelanowy zacisk z uszczelką. Oj, będę pamiętał jego smak. Zwłaszcza, że w Polsce piwa nie piję prawie w ogóle. (Bo i po co?) No, chyba, ze jestem na imprezie z Przyjaciółmi!

Polacy
Nie poczuwam się do obowiązku podtrzymywania tak zwanej „polskiej tradycji” względnie picia alkoholu i utrzymania stałych, szablonowych zachowań. A już tym bardziej ślepego uprzedzenia do Niemców. To nie moja kultura. Uważam, że za granicę jedzie się poszerzać horyzonty, a nie utrwalać stare przyzwyczajenia. Być może faktu tego nie rozumieli Polacy, z którymi przyszło mi obcować. Nie obchodzi mnie to. Ale z nas wszystkich to ja zachowałem najwięcej odwagi w poznawaniu nowych ludzi i podpatrywaniu ich zachowań. Nikt temu nie zaprzeczy. Nawet raz usłyszałem: „Łukasz, tu Cię każdy zna”. I to prawda. A marną imprezą w stylu polskie: „wypij – nalej – wypij” nie należy się przejmować. Należy ją ominąć i iść na inną. Wszak Schmalaklden oferuje ich tak wiele, że nie warto się przymuszać.
A jeśli chodzi o humor? Dla ludzi, którzy na pamięć uczą się „Symetrii”, tylko po to, by mieć na jaki temat otworzyć usta sprawa zrozumienia czegokolwiek innego jest kwestią trudną. A dodatkowo, gdy ktoś chce zrobić coś kreatywnie, na nowo, w inny sposób. To jest wyróżnik. Zresztą jeśli chodzi o humor to uważam, że są różne jego poziomy. Gardzę tanią jego odmianą. Dla mnie musi to być na naprawdę wysokim poziomie. Nie rozumiesz, tak mi przykro:). Hej, ja nawet swojego numeru komórki nie pamiętam!

Język angielski
Jeśli ktoś Wam poleca: „Uczcie się go!”, to ma w tym dużo racji. Nie obchodzi mnie utrzymywanie polskiego schematu typu: „jestem zamknięty na wszelkie doświadczenia i Niemcowi nigdy nie podam ręki, bo to wróg”. Przyznaję, że proroctwo zabrał ze sobą pewien wulgarny pan na literę „ch”. W praktyce wyszło, że angielski jest moim drugim językiem, tzw. „second language”. W praktyce po angielsku mogę wyrażać siebie lepiej niż po polsku. Mogę mówić o moich uczuciach, a otoczenie nie tylko mnie rozumie ale przede wszystkim akceptuje i szanuje. Powiem tylko tyle: nie ważne w jakim języku, tylko z kim rozmawiasz.

Jedzenie, ogólnie pojmowane jako paliwo (w tym słodycze)
Moja rada dla tych, którzy lubią słodycze. Nie brać ich ze sobą z Polski. W Niemczech jest ich dostateczny wybór. Dla przykładu podam tu kwadratową czekoladę, która przywędrowała też do Polski, a produkowana tam jest w najprzeróżniejszych smakach i z wieloma dodatkami. Generalnie mi w Niemczech nie starczyło czasu, aby spróbować wszystkiego z półek sklepowych co zwane słodyczami. Nie raz zdarzało się zjeść tabliczkę czekolady na raz. Ale wszystko było potrzebne, aby doszukać się smaku i zobaczyć, czy do produkcji jest używane więcej margaryny, czy więcej składników bardziej „szlachetnych”. Smak mam bardzo wyczulony. Raz kupiłem cukierki, ponieważ spodobało mi się opakowanie. Jem i mówię do kolegi: „Zobacz, smakują jak polskie >>Krówki<<”, on bierze jedną do ust, czyta uważnie pakowanie i mówi: „Patrz, miałeś rację są produkowane w Polsce”.
Ogólnie rzecz biorąc wrzucałem w siebie wszystko co możliwe, po to by przekonać się co ma jaki smak. Poznać jak najwięcej. Myślę, że nie ma się tu co dużo rozpisywać > przyjedź – zobacz jak jest.

Niemiecki kraj
Gdy jesteś na miejscu przez rok, skuś się i podziwiaj jego uroki. Zrób sobie kilka wycieczek, ale w takiej dawce, by nie przeszkodziło Ci to w studiowaniu.... i imprezowaniu.

Turyngia
Wielu mogłoby narzekać, że nasza Uczelnia ma podpisaną umowę partnerską z placówką akurat w tym kraju związkowym. To błąd. Jeśli chcesz zwiedzać całe Niemcy jest to dobry punkt wypadowy. Zdaję sobie sprawę, że obszar ten leżał niegdyś po wschodniej stronie sławnego Muru Berlińskiego, jednak jest to dobry powód by tam być i ocenić jak te małe miasteczka się rozwinęły... choćby w porównaniu do Polski. Atrakcji jest tu wiele, dla tych którzy oczy mają szeroko otwarte. Ja sam wyruszałem potajemnie na niejedną eskapadę, by zwiedzić okolicę. Wbrew pozorom zwiedzanie samemu ma swój urok. Oto przykład, że każdy kraj związkowy tętni własnym życiem i pokazuje inną kulturę. Miejsc można wymieniać na pęczki. A naprawdę zajarałem się tematem, gdy zobaczyłem w punkcie turystycznym pocztówkę z wymalowanymi atrakcjami. Dlatego ważne jest zaglądanie w każdy zakamarek, bo nigdy nie wiesz co się w nim czai. Wyobraźcie sobie, że pewnego dnia przechadzając się po Meiningen (miałem już zrobione dwie karty zdjęć) spotkałem... Andreę z Argentyny. To dziewczyna którą poznałem na Krótkim Niemieckim Kursie w wakacje. Rok po tym wydarzeniu, a tu dwoje ludzi z różnych krajów spotyka się razem w zupełnie innym miejscu. Uberraschung na maksa! Od razu ją uściskałem i ucałowałem, a dzięki temu spotkaniu na nowo mamy kontakt.

Drezno
Fachhochschule zorganizowała nam wycieczkę do tego pięknego miasta. Dziś z przepychem odbudowanego po zniszczeniach wojennych. Jedni poszli się napić, inni spali przez pół dnia po nocnej imprezie, jeszcze inni chodzili po sklepach z ciuchami – a Lukas przeszedł całe Drezno na stopach w rytm muzyki z MP-trójki. To jest dopiero wolność i przygoda: jednego dnia siedzisz z Polakami w sochaczewskiej Uczelni, drugiego dnia na wykładzie w innym kraju z ludźmi z całego świata, a trzeciego chodzisz sobie tam gdzie chcesz słuchając muzyki, jaka Cię kołysze, a ciepły wiatr delikatnie muska Twoje policzki...
Na odnotowanie zasługuje fakt, że dnia tego odwiedziłem 12 (słownie: dwanaście) muzeów. Drezno to państwo w państwie. Nie bez powodu miasto to jest nazywane „Skarbcem Niemiec”. Można się tu też natknąć na eksponaty związane z polską historią. Wypatrzyłem je bez problemów. W centrum stoi wielki pomnik Augusta Mocnego (August der Starke), polskiego króla, elektora Saksonii urodzonego w tym mieście. Cóż tu mówić więcej. Trzeba się przejść po tym mieście, wczuć w jego klimat łączący w całość zabytki, nowoczesność i sporą dawkę zieleni. Gdy jeszcze raz odwiedzę Drezno wykupię pozwolenie na fotografowanie i wszystkie ich skarby wywiozę na zdjęciach. Podejrzewam, że wszyscy scenografowie   rysownicy historyczni odwiedzili zbrojownię. Bo jeśli chodzi o broń białą to jest tam po prostu wszystko. O muzeach można mówić godzinami. Poza wspomnianymi skarbami pokazującymi najwyższy kunszt złotników można się w tym mieście natknąć na eksponaty zgoła odmienne. Jedno z muzeów na uboczu miało osobliwy charakter. Do wnętrza prowadził mostek pod którym płynęła rzeka ze złotych monet, na ścianach wisiały żubrze głowy, w gablotach natknąć się można było na wszelakie zabawki. To doprawdy dziwne miejsce zamknęło moją muzealną wędrówkę po zakątku nad Łabą. A następnego dnia zwiedziliśmy zamek Pillnitz z dość pokaźnym parkiem, po którym można przechadzać się godzinami (najlepiej z wybranką serca). Coś niesamowitego! I tak jeszcze dla formalności dodam, że to tu padło w moją stronę polskie zdziwione pytanie: „Łukasz, ty masz jeszcze siłę?!”.

Berlin
Stolica europejska. Stolica Niemiec. Wielkie miasto. Potężna aglomeracja miejscami wyglądającą jak slums, śmietnik, miejscami jak miasto drapaczy chmur, szerokich ulic, wielkich interesów. Miejscami też akcentowana jako miasto ze słynnym Checkpoint Charcie i fragmentami „Muru”, pozostawionymi na, by pokazać jak strasznie Niemcy cierpieli. Nazw można mnożyć setki. Jak kojarzy Wam się Berlin – sami wiecie najlepiej. Jak nie macie skojarzeń, to wiadomo: albo książki, albo Internet. Dla mnie jest to miasto, które miałem przyjemność zwiedzać z przyjaciółmi z Turcji. Dla nich wycieczka była jeszcze bardziej egzotyczna niż dla mnie. I jeszcze jeden rzut oka na Berlin ze wszystkich stron świata z Sehenturm. Niezapomniane chwile! Po Berlinie był Poczdam z majestatycznym Sanssouci, czyli pałacowo-parkowym kompleksem „bez zmartwień”. Może i bez zmartwień, gdy masz wystarczająco dużo czasu by je całe zwiedzić. Godzina to zdecydowanie za mało! Dla ciekawostki powiem, że ze sklepiku wymiotłem wszystko co było możliwe. Płyta DVD z filmem okazała, że warto tu wrócić letnią porą, gdy wszystkie rośliny wystawione są na zewnątrz ogrodu; po to by zacząć zwiedzanie od komnat pałacu. Komnat pełnych przepychu.

Bawaria
Bardzo wielu Internationali kojarzyło kraj Niemiecki przez pryzmat tego kraju związkowego: Oktoberfest, pieczone kiełbaski (ale inne od Thuringen Rostbratwurst), wielkie kufle piwa, i charakterystyczny zielony strój Szwaba z rajtuzami i piórkiem w kapeluszu. Widziałem tutaj perłę Niemiec. Najpiękniejsze miejsce jakie dane mi było zobaczyć podczas mojego krótkiego 24-letniego żywota. A raczej powinienem był napisać: dwa miejsca, choć oddalone od siebie kilkanaście minut szybkiego marszu. Mowa tu o dwóch zamkach: Neuswanstein i Hohenschwangau. Pierwszy z zamków może wydać się Wam znany z logo Disneya. We wnętrzu każdy centymetr kwadratowy tych budowli jest artystycznie zagospodarowany. Szkoda, że nie można robić tam zdjęć. WIEKLA szkoda! Okolica też ładna, pokazująca majestat gór. Wszystko w białej, zimowej szacie. Szron pokrywający drzewa robi dodatkowe wrażenie. Ja chcę tam jeszcze raz! A zamki zobaczcie sami; tylko koniecznie w środku też, a nie tylko z zewnątrz. Do tego aparat słuchowy z polskim nagraniem (abstrahując od wszystkiego: dwie fabryki pieniędzy). Schwangau – czekaj na mnie, bo na pewno do Ciebie wrócę. Obiecuję!
Już urokliwe Ulm z wysoką na 161 i pół metra katedrą nie zrobiło na mnie większego wrażenia. Mimo, iż jest to najwyższa budowla sakralna w skali całego świata. Byłem wciąż jeszcze zafascynowany precjozami z Neuschwanstein.

Basen, Schwimmbad, Swimming pool
Położony jest zaraz za terenem campusu. Odkryty. W upalnym okresie jest w nim trudno pływać – roi się tam bowiem od ludzi w wodzie, a i na trawniku również trudno jest wtedy rozłożyć koc. Dostępna pięciometrowa skocznia, która dostarcza prawdziwej frajdy skoków. Sam korzystałem. Polecam!
Mówiąc o basenie należy wspomnieć o pięknych młodych paniach, które zażywają tam kąpieli wodnych i słonecznych eksponując swoje piękne ciała. To tutaj zaczęła się moja znajomość z Karlą, kobietą tak egzotyczną, że niejeden by przy niej spękał. Do tego otwartą i wytatuowaną (z tyłu). A co do innych kobiet. Nie wiem.... zazwyczaj pływa się bez okularów, prawda?

Mexican Night
Jeśli macie „dostęp” do Meksykanów, to poproście ich o zrobienie imprezy. Myśmy mieli taką sytuację, kiedy Jorge i Fabian po „Meksikan Party” w Studenckim Clubie byli zniesmaczeni: nie-meksykańską muzyką i nie-meksykańską tequilą (zresztą nazwali trunek serwowany w Clubie „shitem”, tak samo jak samą imprezę) i zdecydowali zrobić własną, prawdziwą meksykańską imprezę z meksykańską muzyką i tequilą. W kuchni powiesili swoją zielono-biało-czerwoną flagę z orłem na kaktusie zajadającym węża. Impreza była wyborna, tak samo jak specjalne oryginalne jedzenie, które przyrządzili na tę okoliczność (jeszcze nie jadłem potrawy, która by tak syto wypełniała żołądek). A Tequila pita była wraz z przyjaciółmi w iście meksykański sposób: z solą i zakąszeniem cytryny oraz specjalnym obrządkiem. Co tu dużo mówić – dorwijcie ludzi z Meksyku i sami się przekonajcie.

Piłka nożna
Osobiście nie jestem wielkim zwolennikiem piłki nożnej. To mało. Ale pozwólcie, że nie będę w miejscu tym wygłaszał moich poglądów związanych z tym sportem. Jednak na mój pobyt w Niemczech złożył się pewien szczególny czas dla tego sportu. Były nimi mistrzostwa europy. Nie kręciło mnie oglądanie meczu Polakami, z których każdy jeden pojedynczo uważał się za niekwestionowaną encyklopedię wiedzy o tym sporcie oraz alfę i omegę przepowiedni piłkarskich, przy okazji nienawidząc Niemców i życząc im rychłej przegranej. Ja natomiast wybrałem się, aby obejrzeć mecz wraz z Niemcami. I to co zobaczyłem przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Wspominałem już wyżej o tym jak niemieccy obywatele zachowywali się na imprezach stojąc z kuflem piwa przez całą noc pod ścianą. Byłem przekonany, że i tak będzie wyglądała sytuacja podczas meczu. Jednak byłem w wielkim błędzie. Okazało się, że sytuacja przeszła moje najśmielsze oczekiwania! Cała wielka aula, od górnej jej części aż po brzegi dołu wypełniona była ludźmi. Wszędzie wrzawa, bo Niemcy zdążyły już awansować wysoko. Grali wtedy z Austrią. Co chwilę skandowali nazwisko: „Lukas Podolski”, albo z jednego końca sali na drugi krzyczeli w dźwięk znanego tonu unosząc charakterystycznie dłoń: „Dojcz---land! Dojcz---land!”. To było coś. I finał gdy zbliżała się ostatnia minuta gry. Ogólna radość, sala drżała w posadach. Zostałem naładowany pozytywną energią od czubka głowy aż po palce stóp! To było coś niezapomnianego. Nie przypuszczałem, że Niemcy potrafią się w ogóle tak dobrze bawić! Jak strzała strzały pognałem do Polaków, by podzielić się z nimi świeżym entuzjazmem i radością ze wspaniałego widowiska (nie tylko na ekranie, ale przede wszystkim na sali)... a zobaczyłem co? Twarze smutne, jakby na stypie, oczy spuszczone w dół, ruchy powolne, pełne rezygnacji i słowa: „Łukasz, jak możesz w tym momencie się cieszyć?”. Dziwne. Ale przecież sami wybrali siedzenie w pokoju przed malusieńkim telewizorkiem. Kolejnym etapem rozgrywek był finał Niemiec o mistrzostwo europy. Na tę okoliczność Duża Aula w Budynku H została zamknięta... ponieważ cały mecz przeniesiono do centrum miasta. Tam na wielkim telebimie można było oglądać zmagania Niemców z obcą drużyną. I od razu wielkim tłumie można było wypatrzeć, albo usłyszeć Polaków – to oni, jako nieliczni, cieszyli się gdy Niemcy dostawali gola. Potem zaś gdy Niemcy wracali ze spuszczonymi głowami do domów (dosłownie) tylko Polacy chodzili z uśmiechami na twarzy.

Koordynator i Uczelnia w Sochaczewie
Tu poprzeczka jest postawiona wysoko. Albo może sam ją sobie wysoko postawiłem. Po prostu wyszedłem z założenia, że jeśli ktoś wysyła mnie na zagraniczny wyjazd i daje mi do ręki pieniądze na to przeznaczone, liczy i stawia na mnie, to powinienem spełnić Jego oczekiwania. Prócz tego pomyślałem, że ludzie którzy mnie wysyłają za granicę oczekują ode mnie, że zdobędę nie tylko wiedzę książkową i tę wyniesioną z wykładów; lecz poszerzę swoje horyzonty wiedzy także na innych, nawet bardziej osobistych płaszczyznach. Z dumą przywiozłem ze sobą komplet punktów, a pewność siebie zwiększał jeszcze fakt, że jest ich więcej niż w ogóle potrzeba. Nie mogłem sobie pozwolić, by wrócić do Sochaczewskiej Uczelni i z opuszczoną głową przyznać, ze nie zdobyłem wszystkich punktów do których zobowiązywała mnie podpisana umowa. Przyjeżdżam do Polski i mogę swojemu Koordynatorowi do spraw Programu Erasmus prosto spojrzeć w oczy i śmiało rozmawiać dzieląc z nim radość z zagranicznych studiów. I pokazując mu swoje osiągnięcia w nauce powiedzieć, że było WARTO. Że cały trud nie poszedł na marne. Wierzcie mi, że zdobycie przynajmniej 30 ECTS to nie bułka z masłem, zwłaszcza gdy się bywa na wszelkich możliwych imprezach i jeszcze samemu wymyśla własne. To jest wyczyn! Cieszę się, że to moja ciężka praca i mój własny upór, oraz umiejętność wyznaczania sobie granic przyniosły mi sukces. Że codziennie gdy wstanę i spojrzę w lustro będę patrzył w swoje oczy bez obaw. I każdego dnia to wspomnę, gdy będę obmyślał nowe plany na przyszłość. Wspomnę jak ciężka była droga – nawet w SM – bo o wszystkim tu pisać nie mam zamiaru. A świadomość, że bez kombinacji i ściem zaliczyłem pomyślnie oba semestry w obcym języku, na obcym groundzie i z obcymi ludźmi będzie dodawała sił.
A jeśli chodzi o naszą Uczelnią w Sochaczewie to niech za słowa porównania posłuży tu wypowiedź jednego z Polaków, który po tym jak się dowiedział w jaki sposób niektóre sprawy wyglądają u nas w Uczelni powiedział: „Bo widzisz Łukasz, Twoja szkoła ma przynajmniej jakąś wizję. Tam ją muszą prowadzić ludzie, którzy czują jakąś misję, nie to co u nas...” i opisał mi warunki panujące w jego uczelni, zarówno lokalowe jak i zaliczeniowo-dydaktyczne. Oj, można czasem odnieść wrażenie, że Uczelnia o której kilku smarkaczy w Sochaczewie mówi złe rzeczy i wystawia złą markę przoduje w niektórych dziedzinach i funkcjonalnościach w kraju. A dodatkowo na tym tle Koordynator nie jest jakąś anonimową osobą, której twarzy nawet nie znam i która nie przykłada uwagi do swojej pracy. U nas w Sochaczewie jest porządek i są za niego odpowiedzialni określeni konkretni ludzie. Kropka.

Po powrocie
Nie od dzisiaj wszyscy wiedzą, że Łukasz Kuciński lubi pisać. Gdy wróciłem z kraju odebrałem wszystkie 651 maili, które różne osoby do mnie przysłały. Gdy przemnożymy to przez dwa lub trzy będziemy mieli przybliżoną ilość napisanych przeze mnie wiadomości.
Pierwszą rzeczą po powrocie do kraju była impreza. Potem następna i następna. Ponadto zdarzyło mi się dostawienie ostatniej kropki w Licencjacie. A potem start studiów magisterskich i rozesłanie 220 maili do znajomych z całego świata.

Epilog
Suplement do mojej Pracy Licencjackiej pod tytułem: „Erasmusi Dwa” to tak naprawdę czubek góry lodowej w opisywaniu tego wszystkiego, co działo się podczas mojego wyjazdu w ramach Programu Erasmus. To tylko zajawka, tego jak szybko można żyć i zdobywać doświadczenie. Jest jeszcze wiele do opowiedzenia!
O Schmalkalden mógłbym napisać całą książkę. Nadzianą gęsto fotografiami, w taki sam sposób w jaki nadziewa się ciasto rodzynkami, aby było smaczniejsze. Cieszę się, że przedłużeniem tej przygody, którą przeżyłem w Schmalkalden była moja Praca Licencjacka.
W tym miejscu pozdrawiam wszystkich, których spotkałem na mojej drodze w „Mieście Uczelni”.
Schmalkalden – I will never forget you!

podpisano:
Łukasz Kuciński
Lukas, the Photograph
Król Parkietu
Lukas, el Diavolo
(Niższy) Książę Schmalkalden
Bofzin-Stańczyk
Baronet Słowa

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz